1-2 Szentendre – węgierski Kazimierz Dolny

Poniżej węgierska część Wyprawy The Best of Dalmacja

DZIEŃ 1-3

Plan jest prosty: tydzień w Słowenii (Alpy) i tydzień w Dalmacji. Po pobycie rok temu w Istrii, mamy chęć zobaczyć jakiś nowy kraj – stąd wycofuję się z początkowego pomysłu na 2 tygodnie w Dalmacji.

Kupuje mapę Słowenii i przewodniki, przez 4 dni opracowuję, co byśmy chcieli zobaczyć i potem czekamy. Na co? Na pogodę oczywiście: pogodę w Słowenii.

Patrzę na BBC weather – w Słowenii pada. Patrzę kolejny dzień: pada. Następnego ranka: duże zachmurzenie. I tak mija dzień po dniu. Czas ucieka i zapada decyzja. Wracamy do oryginalnego planu i jedziemy do Dalmacji na 2 tygodnie.

Sprawa pogody jest o tyle istotna, że jedziemy pod namiot. Jest kryzys i trzeba trochę pieniędzy zaoszczędzić i … odzyskać to, co się zainwestowało w namioty, karimaty, butlę gazową, itp. Ponadto trzeba chronić dziedzictwo narodowe, czyli podtrzymywać stereotyp oszczędnego krakusa.

Wyjeżdżamy późno, niemal w południe, bo chcieliśmy się dobrze wyspać. My, czyli ja, Moje Lepsza (Połowa), Mała 7-latka i Mały 10-latek.

Przejazd przez Słowację jest już trochę nudny. Mamy ją dobrze zjeżdżoną. Jedynie w Bańskiej Bystrzycy musimy uważać, aby nie wjechać na autostradę, która łączy ją ze Zwoleniem. W tym celu szukamy zjazdu na dworzec Radwan, gdzie zaczyna się bezpłatna równoległa droga do Zwolenia. Jedzie się może 10 minut dłużej, a w kieszeni zostaje jakieś 35 zł za winietkę.

Zawsze widząc te puste przestrzenie Słowacji przychodzi mi myśl o wielkiej niesprawiedliwości: 5 milionów Słowaków i taaaakie niezaludnione tereny. Niepotrzebnie wstąpiliśmy do Unii – teraz trochę niezręcznie byłoby napaść na Słowację…

Z internetu wynikało, że zastaniemy kemping w miejscowości Leanyfalu, sąsiadującej z pierwszym celem naszej wycieczki, węgierskim miastem artystów Szentendre.

Po 6,5 godzinach jazdy z Krakowa (plus postoje) przyjeżdżamy do Leanyfalu – 15 minut i identyfikujemy miejsce gdzie miał być kemping. Zapuszczony trawą i krzakami teren położony nad samym Dunajem, zabite deskami okna, świadczą, że ten kemping ma swoje lata świetności za sobą. Wysnuwam wniosek, że za komuny Węgrzy nie mieli gdzie za bardzo wyjeżdżać za granicę i duża liczba kempingów miała swoje uzasadnienie, a teraz nie zarobiłyby na siebie.

Jedziemy zatem do samego Szentendre, gdzie szybko znajdujemy kolejny kemping. Za nasze 4 osoby, namiot i auto, biorą mniej więcej 5600 forintów; brzmi strasznie, ale to mniej więcej 87 zł za noc.

Te namioty rozkłada się w 10 sekund, a składa się w …, no cóż, jeśli poćwiczyłeś w domu, to w 30 sekund, jeśli nie, to możesz spędzić z godzinę na poznawaniu jego konstrukcyjnych tajników…

Kemping okazuje się z kategorii familijnych: nad sanitariami pająki wielkości dłoni zawieszone są całymi rodzinami. Również załatwianie potrzeb fizjologicznych toczy się w rodzinnej atmosferze – bo skoro bezpośrednio nad ubikacjami nie ma dachu, tylko jest on zawieszony powyżej – to kilku sąsiadujących ze sobą kabinami facetów, potrafi stworzyć niezły rodzinny koncert.

Rozbijamy się szybko, i 20:30 ruszamy do miasta. Auto zostawiamy na kempingu i po 15 minutach marszu jesteśmy już w zabytkowym centrum. Górujący nad miastem kościół wygląda urokliwie:

Jedyne życie toczy się w knajpach położonych nad Dunajem. Włazimy w labirynt uliczek, gdzie nasz spacer bywa czasami zakłócany zapachem moczu. Trochę surrealistyczne graffiti na jednej z fasad ładnie wpisuje się w nocny klimat:

Kto mówi, że węgierski jest trudny?:

A tu dla porównania ten sam zaułek cyknięty nocą i następnego dnia rano:

Rankiem budzi nas deszcz, który jednak po śniadaniu przechodzi (Jeśli tu często pada rano, to może dlatego Węgrzy piją alkohol zasadniczo rano? (źródło: Makłowicz)
Kto był pod namiotem, ten wie, jak bardzo buduje dobry nastrój deszcz o poranku. 😦

Zwijamy się jednak szybko, opuszczamy kemping, parkujemy przed strefa płatnego parkowania i znowu ruszamy do centrum. (Rada: nigdy nie pytaj się tubylców gdzie kończy się strefa parkowania. Zawsze podają stare lub niedokładne informacje.)

Śniadanie kończymy w parku po drodze (pyszne dzikie morelki!), gdzie kontemplujemy faceta ćwiczącego surfing na krowie. No dobra, na byku.

Obok inna muza: kręcą film. Musimy się zatrzymać, aby nie zepsuć sceny.
Jak filmu nie rozumiemy, to używamy zwrotu „czeski film”, a chyba o wiele adekwatniejsze byłoby „węgierski film”.
Przelatuję w myślach mój kontakt z węgierskim filmem – czy ktoś pamięta „Abigail„?

Skojarzenia z „Abigail” są oczywiście wzmocnione, gdy natykamy się na sklep blue-dyer’a („barwnikarza na niebiesko” 🙂 (?), a w nim charakterystyczne niebieskie szkolne sukienki:

Miejscami Szentendre ma trochę śródziemnomorski charakter, choć ogólnie jestem rozczarowany – w całym mieście wszystko jest rozkopane lub remontowane, czego nie było tak widać nocą. Hmmm, „Węgry w budowie”.

Ichniejsze Krupówki – podobno miasto odwiedza milion turystów rocznie:

Szentendre założyli Rzymianie w I w. (Możemy żałować, że Rzymianom nie chciało się iść dalej na północ i podbić terenów Polski…) Z czasem stało się miastem Serbów, którzy uciekali tu przed Turkami w XVII wieku. Jako, ze zabrali ze sobą relikwie księcia Łazarza poległego w 1389 r. w bitwie na Kosowym Polu, miasto zyskało status “świętego” i w mig pobudowano 7 cerkwi.

Do dziś żyje kilkudziesięciu Serbów, którzy 19 sierpnia mają odpust w prawosławnej katedrze (czynnych kościołów, cerkwi i synagog jest tu  dziś siedem, a synagoga jest podobno najmniejszą czynną na świecie). Po serbsku miasto nazywało się Szveti Ondrej, ale zapewne wszyscy już i tak wcześniej się domyślili, że Szentendre, to Święty Andrzej. 🙂 Oprócz Serbów mieszkali tu Niemcy, Grecy, luterańscy Słowacy i katoliccy Chorwaci – czyli niezła wieża Babel. Aha, no i Węgrzy…

W XIX wieku miasto podupadło, bo nie mogło wytrzymać konkurencji Budapesztu, a choroba zniszczyła plantacje winorośli. Na szczęście na początku XX wieku zaczęli napływać artyści, oczarowani barokowo-średniowiecznym klimatem miasteczka. Zainteresowani sztuką mogą tu oglądnąć muzeum ceramiki, muzeum sztuki serbskiego prawosławia, kilkanaście muzeów węgierskich artystów. Szentendre jest miastem galerii (tak jak Santa Fe w USA, czy Groznjan w Chorwacji i Kazimierz Dolny w Polsce. Podobno jest tu ponad sto pracowni artystycznych.

Ze względu na dzieci, raczej niż do galerii, udajemy się kontemplować kicz do muzeum marcepanu (3000 forintów – ok. 47 zł – wszystkie podawane tu ceny są za 2 dorosłych i 2 dzieci). Muzeum udowadnia, że z marcepanu można zrobić wszystko:

Marcepan, czyli prażone migdały, cukier i olejek migdałowy, staje się plastyczny już pod wpływem dłoni. Okolice Budapesztu akurat znane są z upraw migdałów. Na Węgrzech jest co chwila muzeum marcepanu, gdyż produkt ten sprowadzili do Europy Turcy, którzy przez kilka wieków zajmowali te tereny. Spadek popularności marcepanu spowodował czekolada. (A co spowoduje upadek czekolady?)

Parlament udał się całkiem ładnie (pamiętajcie, że wstęp do tego prawdziwego jest darmowy dla obywateli UE – weźcie paszport!):

Tabliczki przy marcepanowych dziełach, zwykle mówią ile trwała robota i ile waży „obiekt”:

A tę postać znacie? Powinniście!

Wujaszek Bem pieczętował przyjaźń polsko-węgierską, choć jak poczyta się historię, to wychodzi, że Węgrzy nieźle dawali popalić Słowianom razem z Austriakami:

Kontynuuję myśl o tym, że Węgrzy w ramach Austro-Węgier nie dały powodu Słowianom, aby się lubić: zajęto ziemie polskie, czeskie, słowackie, serbskie, chorwackie i słoweńskie. Wegrzy nie byli pionkiem, jakby się wydawało, i jak mówi wikipedia „zwolennicy oderwania się od Austrii stanowili na Węgrzech znikomą mniejszość. Rządząca na Węgrzech arystokracja widziała w silnych związkach z Wiedniem (a potem i z Berlinem) nie tylko skuteczny środek do obrony własnego stanu posiadania, a także ochronę przed ewentualnymi powstaniami mniejszości narodowych stanowiących połowę ludności kraju.”

Wychodząc, w muzealnym „shopie”, kupujemy różne odmiany marcepanu, którymi skutecznie będziemy wzmacniać dobre zachowanie naszych pociech.

Jeszcze rzut okiem na Dunaj:

…jeszcze jedno zdjęcie oryginalnej kapliczce (winorośl na płaskorzeźbie jasno oddaje profesję mieszkańców):

…i ruszamy na drugi koniec Węgier. (Na następny raz zostawiamy sobie leżące tuż obok Wyszehrad i największy na Węgrzech skansen). Unikając korków jedziemy drugorzędnymi drogami powyżej Balatonu. Omijamy autostrady, aby nie musieć kupować winietki. W praktyce oznacza to, że przejazd przez Węgry wydłuża się o jakąś godzinę. Główniejsze drogi są w bardzo dobrym stanie, puste, i często można rozwinąć bezpiecznie prędkość 90-120 km. (Nie należy się przejmować znakami straszącymi winietkami – dotyczą ciężarówek). W nagrodę dostajemy takie widoki:

Węgierskie bydło, jak widać poniżej, wciąż; ma się dobrze i żyje
nie tylko w skansenach dla turystów:

Pod wieczór docieramy na skraj Węgier, do Nagykanizsa , na kolejny kemping (Nyirfascamping). Nieduży, trawiasty i tani …… Jedyną wadą jest kolonia węgierskich gimnazjalistów. Wkrótce podjeżdżają jeszcze 3 campery z Włochami. Wszystkie panie puszyste, jak na Włoszki przystało, po wyjściu zaczynają rozmowę o kolacji. Mógłbym się dołączyć ze swoim włoskim (penne, tagiatella, risotto), ale rezygnuję. Skoro panie do garów, to panowie-makaroniarze zebrali się w osobna grupkę, ale temat ich rozmowy pozostał dla mnie tajemnicą.

Udaję się do ubikacji z zamiarem pokonania zatwardzenia. Kibelek ma dobre właściwości akustyczne – jest to ubikacja typu monofonicznego (odgłosy fizjologiczne wędrują zasadniczo w jedną stronę) – część męska nie jest oddzielona ścianą od kobiecych łazienek Po drugiej stronie grupa węgierskich nastolatek-kolonistek myje włosy, suszy je, gada, dzwoni, gada, i znowu gada. Nie ma co czekać…

Moja Lepsza Połowa też ma w ubikacji przygodę. Jedna z kolonistek pyta się jej” English?”. Moja Lepsza, myśląc, że to skrót pytania „Do you speak English?”, odpowiada „Yes”, na co młoda Węgierka z dumą wali się pięścią w pierś i mówi, „I, Magyar„. Potem razem z Moja Lepszą ćwiczymy jak ten gest i słowa brzmią z innymi narodowościami „I, Rom”, „I, Eskimos” – też nieźle…

Rano budzi nas deszcz. Znowu. W Polsce także padało przed wyjazdem przez kilka dni, a wczoraj padało w Szentendre. Serdecznie mamy już dosyć deszczu. Co gorsza dziś ten deszcze nie przestaje padać, a my mamy w planach dostać się w okolice Szybenika (dalej unikając autostrad) – co daje ponad 8 godzin samej jazdy. Skoro deszcze nie ustępują, to ja muszę. Decyduję się bohatersko poświęcić swoją suchość i zwinąć namioty oraz poprzenosić wszystko do bagażnika, aby reszta rodziny mogła wejść do auta suchą nogą.

Już po minucie jestem mokry. Tata Makaron, Mama Makaron i Córka Makaron obserwują mnie przez okienko w camperze. „Czekajcie, to my, Polacy, przetrwamy kolejną wojną jak wybuchnie!” – pocieszam się wewnętrznie, odgarniając wodę z powiek i wylewając ją z uszu.

Przy okazji o mały włos nie dochodzi do tragedii: odkrywam, że nie mam kabelka, którym zgrywam zdjęcia z aparatu na laptopa. Oprócz deszczu zalewa mnie czarna rozpacz i przekopuję wszystko do góry nogami, aby się upewnić. Właściwie to już pływam po bagażach, a kabelka nie ma. Zamykam oczy i widzę go, jak sobie leży przygotowany do drogi na stoliku w domu, 600 kilometrów stąd. Po pierwszym szoku szukam alternatywnych rozwiązań: wracać do domu (Moja Lepsza Połowa jest przeciwna), kupić nową kartę pamięci (ale przy tej ilości zdjęć co cykam, to chyba kilka będzie potrzeba), zgrywać je w zakładach foto (kłopotliwe – czasami jeden dzień wystarczy, by moją obecną kartę pamięci zapełnić), próbować kupić kabelek. Wybieram to ostatnie, choć obawiam się, że jest jakiś nietypowy i nie będzie łatwo go kupić.

Ruszamy na Letenye i bez większych problemów odnajdujemy przejście drogowe dla nie-autostradowców. Krótki rzut oka celnika Chorwata w dokumenty i jesteśmy w Chorwacji.


CIĄG DALSZY>>>

Ten wpis został opublikowany w kategorii Wegry i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz